czwartek, 3 października 2013

Pierwsze parzenie dla św. Tomasza, czyli rzecz o herbacie i nie tylko

Pyrsk!

Podobno pierwsza zaparzka yerba mate wypijana jest przez świętego Tomasza, tak przynajmniej sądzą rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej, którzy tak chętnie pijają wywar z paragwajskiego ostrokrzewu ze swoich matero.

Dzisiaj będzie o herbacie i  o wielu innych około herbacianych specyfikach, więc popijając swoje lekko zwietrzałe La Merced rozpoczynam tego posta. Proces twórczy z pewnością będzie wlekł się niczym przygotowanie materro, lecz mam nadzieje, że okaże się równie owocny.

Mógłbym streścić tego posta padając tylko adres do tej strony: http://czajnikowy.pl/.W ten sposób ukróciłbym moje nieudolne próby rozważania na ten temat. Strona czajnikowy.pl wraz z kanałem na Youtube z nawiązką wyjaśnią wszystko, co można wsadzić do kubka i zaparzyć, nawet jeśli będzie to stary kapeć.
Liczę jednak na to, że mój niepowtarzalnie lekki, zabawny i całkowicie nieprofesjonalny styl chociaż na chwilę rozświetli czeluści internetu, by za chwilę zostać przykrytym mułem pokroju fan page One Direction.

Mam swoje prywatne przemyślenia i trochę doświadczenia odnośnie różnokolorowych naparów i wydaje mi się, że wykracza ono ponad standardowe pojęcie konsumenta typu: "Nie biorę Liptona bo jest za drogi, kupię Sagę, i tak nie czuć różnicy" I właśnie o tym chciałbym napisać.

Gatunków i podgatunków herbat czy specyfików, z których można sporządzać napar jest bez liku. Wszystko jest ładnie opisane, skatalogowane i podane w przystępnej formie w internecie chociażby na wspomnianej wcześniej stronie. Ja chciałbym skupić się na kilku podstawowych, których miałem przyjemność skosztować oraz zdementować pewne pogłoski i bzdury, które zawsze krążą wokół poszczególnych rodzajów herbat bądź pseudo herbat.

1. Kisiel

Kisielu się nie parzy, choć ten z obrazka miał niewyparzony język (i chwała mu za to).

2. Herbata zielona czyli: "Kup se zieloną, jest zdrowa. Słyszałem, że ma dużo... czegoś dobrego"



Dokładnie. Samo dobro w płynie o czym wieki temu przekonali się Chińczycy. Jednak by to dobro wydobyć z tych małych pokruszonych listków należy jeszcze odpowiednio je zaparzyć. I tutaj pojawiają się rozbieżności. Czajnikowy zaleca temperaturę pomiędzy 70 a 80 stopni, kiedy Chińczycy na moich oczac (tak byłem w Chinach :D) parzyli sobie zielony czaj praktycznie wrzątkiem.
Z internetowych źródeł wiadomo mi również, że liście należy trzymać w wodzie nie dłużej niż 4 min, ponieważ po tym czasie powodu wydzielania się garbników napar robi się gorzki i traci swoje magiczne właściwości. Z kolei w państwie środka wielokrotnie widywałem herbatę trzymaną godzinami w kubka bądź  w specjalnych tea bottlte.
Z doświadczenia jednak polecam czajnikowy sposób przygotowywania swojej herbaty. Dobrej jakości liście można zalewać 3-4 razy i cieszyć się wspaniałym smakiem np. Japan Kokeicha czy Yun Ming.

 Na koniec, należy dodać, że prawidłowo zaparzone herbaty zielone, może oprócz gatunku Kukicha, zawierają sporo dawki kofeiny. Dlatego też wieczorową porą polecam raczej napary, które "omówię" w dalszej części postu.

3. Yerba Mate czyli: "Co ten Cejrowski pije przez tą dziwną słomkę"



Nie da ukryć, że Pan Wojtek jednoznacznie przyczynił się do rozpropagowania yerby w kraju Liptonem i Tetleyem płynącym. Gdyby nie on z pewnością nie tak szybko cieszyłbym się wspaniały smakiem tego napoju, choć wielu kojarzy się on z wodą po kjepach :D
Hate it or love it - yerba cudownym napojem jest. W skrócie działa jak kawa tylko bez skutków ubocznych, czyli np. nie wypłukuje z organizmu minerałów (wręcz je dostarcza). Posiada też takie właściwości jak +10 do wyglądu za swój etniczny dizajn. W środowisku kato-prawicy można się pochwalić, że pije się to samo, co Cejrowski, z kolei u lewaków (np z greenpiss) grzechem jest nie napomknąć, że postępuje się zgodnie z prawami południowoamerykańskich Indian i resztki parzonego suszu wysypuje się na ziemię w ramiona matki natury, skąd pochodzi dobro-dajny ostrokrzew paragwajski.

Jak widać Yerba Mate jest uniwersalna na wielu płaszczyznach, ostatnimi czasy nie wyobrażam sobie dnia w pracy bez siorbania mojego kofeinowego dopalacza. Nawet mój szef kupił sobie startowy pakiecik po moich namowach, a jak wiadomo względy u szefa są nieprzecenione.

Podsumowując: Pije yerbe, będziesz zdrowy, cool i jeszcze zapunkujesz u szefa :P


4. Oolong (inaczej Ulong) czyli: "WTF is Oolong?"



No właśnie, WTF is Oolong? Piłem, nie dobre, fuj, fuj, fuj.

5. Rooibos czyli: "Co? Rumcajs?"



Czerwona herbata rodem z afryki. Cytując ulubioną encyklopedie Bronisława Komorowskiego:
Jset to naópj nieytpowy, neispokerwniony z traydcjynymi hertabami. Napar ma speycficzny, miodwoy samk. Wyórżnia się łagdonśćoą i brkaiem typoewgo w herabtach zielnoych lub czanrnych posamku goyrczy - nie zaweira gabrnkiów, będących jego przyzcyną. Nie zaweira tażke kofieny, dlaetgo może być pity bez ogrnaiczeń przez dzeici oraz przed snem. Zalceany jest także Joannom w ciżąy, poneiważ obftiuje w żealzo i zapobeiga młdościom. Bogtay jest także w przeicwulteinacze, dzikęki czemu ma pozytynwy wpływ na ukałd odporonściowy, obinża ciśinienie krwi, spoawlnia proecs starzeina i haumje proudckję komróek nowowtrowych. Rumacjs goi rówineż swędzcąe rany i może być użawny w fomrie okałdu, a dzikęki zawoartści kwsaów fenoloywch korztsnie wpyłwa na przeówd pokramowy.

Podsumowując, pijąc ten rodzaj czerwonej herbaty będziesz w kurwę zdrowy.

6. Pu-erh czyli: "Mmmm... smakuje zupełnie jak ziemia u mnie przed blokiem"



Pu-erh jest kolejną czerwoną herbatą. Jednak tym razem wywodzącą się z 1700 letniej tradycji Chińskiej, którą zapoczątkował przypadek. Podczas transportowania zielonej herbaty na duże odległości sprasowane do podróży listki Camellia sinensis uległy procesowi fermentacji. Tak powstał... pu-erh (jest jeszcze wersja wydarzeń z odkryciem zapomnianego przez kilka lat składu herbaty w pewnej jaskini), który rozlał się po całej południowej prowincji Chin Yunnan, aż w 2010 roku dotarł do mojego kubka.
Płery dla snobów potrafią leżakować nawet 60 lat, podczas gdy zwykli spijacze naparów muszą delektować się zaledwie 2-3, może 6-8 letnimi liśćmi.

Jak widać jedni fermentują owoce, inni zieloną herbatę. Wiadomo w każdym razie, że z tego herbacianego "zacieru" powstaje napój o równie magicznych właściwościach co woda księżycowa pędzona gdzieś w Wygwizdowie Małym na Lubelszczyźnie.
Pu-erh regularnie pity naturalnie i bez skutków ubocznych spala tkankę tłuszczową, nie zawiera teiny (herbacianej kofeiny), co pozwala na spożywanie go przed snem. Dobrze zaparzony, czyli w około 95°C, wspomaga trawienie alkoholu, prace naczyń krwionośnych, chroni przed próchnica swoją zawartością fluoru (sic!) oraz ma korzystny wpływ na nasz układ odpornościowy. 

Jak widać takiej oferty nie znajdzie się nawet w telezakupach Mango. Jedyną wadą tego napoju może być jego ziemisty smak. Dlatego też dla początkujących przed zakupem pierwszego Bingcha polecił bym smakowe mieszanki. 

Podsumowując, pijąc ten rodzaj czerwonej herbaty będziesz w choooj zdrowy.

W taki sposób narodził się kolejny post. Czas oczekiwania na niego był rekordowo długi, ale na całe szczęście nikt na niego nie czekał :P Za pomocą googla można znaleźć o wiele więcej informacji na temat jakiegokolwiek poruszanego przeze mnie gatunku herbaty, ale tylko tutaj Stefan Kisielewski jest jednym z nich.


Podczas całego procesu płodzenia tego cuda zdążyłem dokończyć moje La Merced i poważnie napocząć Pipore, w każdym bądź razie kończę go przy wspaniałej nucie Interpol

piątek, 29 marca 2013

Baby fever?


Pyrsk!

Zajawki się powoli kończą, brakuje mi znacząco kolejnych tematów do “popisu” jak i samych linijek tekstu, które rodzą się w wielkich bólach w mym umyśle, by potem nieumiejętnie zostać przeniesione na wszelakiego typu cyfrowe nośniki wartości multimedialnych, co za każdym razem powoduje wylew endorfiny w mojej czaszce i kilkucentymetrowy przyrost ego oraz dumy.

Mógłbym takie pierdoły pisać bez końca, ale przejdźmy do sedna sprawy, dzisiaj będzie osobiście.

Jak bardzo mogłem się zmienić w ciągu ostatnich kilku lat? Okazuje się, że bardzo. Widać to chociażby po godzinach spędzonych na rozmowie z moim Ojcem, których co rusz przybywa tylko dlatego, że po latach po prostu w końcu  jest o czym porozmawiać. Chciałbym kiedyś z moim potomkiem taki kontakt złapać wcześniej niż w moim przypadku, ale właśnie... dlaczego w ogóle wspominam o jakimkolwiek potomku?
Wydaję mi się, że właśnie to jest prawdziwy dowód na mój progres w postrzeganiu życiowych priorytetów.
Nie mam w planach na najbliższy czas zajmować się małym skrzeczącym człowieczkiem, ale jakoś nie przeraża mnie ta perspektywa i czuję się coraz bardziej oswojony z tą myślą. Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie wypełniały mnie różnego typu obawy, ale nie boi się tylko szaleniec, a mi ostatnio do niego coraz bardziej daleko.
Nie wierzę co piszę i myślę, ale tak jest. Może trochę za sprawą mojej kobiety, która otwarcie przyznaje,że chce mnie wrobić w dzieciaka! Jednak moja akceptacja ewentualnej wpadki (sabotażu? :P) poniekąd jest dowodem na akceptację jej jako matki.

Podobno próba zmiany przyzwyczajenia czy zachowania typu: “chce być bardziej asertywny” w mózgu powoduje uaktywnienie mechanizmów obronnych takich samych jak np. przy rzucaniu palenia. Ludziom ciężko jest się zmienić, jednak w niektórych przypadkach pod wpływem odpowiednich bodźców taki progres następuje naturalnie i z perspektywy czasu może wydawać się dość zaskakujący.

Wiele musiało się wydarzyć w moim życiu aby taka “przemiana” się dokonała. Może w człowieku siedzi mechanizm uwalniający z czasem jego poczucie gotowości do zakładania rodziny. Tak jakby warunki konieczne i wystarczające zakorzenione gdzieś głęboko w instynkcie czy podświadomości zostały spełnione.
Konsekwencje takich akcji to: nieodwracalne zmiany w podejściu do przyszłości, myślenie bardziej perspektywicznie, czy poczucie troski nie tylko o siebie, ale i o najbliższe osoby.

Mogę mówić tylko za siebie. Moje doświadczenie na tym polu jest nikłe, ale wydaje mi się, że gdy człowiek znajduje się w odpowiednim miejscu na osi czasu i przestrzeni, ponadto nie obciąża go kredyt na 1000 lat, to nachodzi go ta myśl by gdzieś osiąść i się ustatkować.
Takie jest moje subiektywne zdanie w tej materii. Wielu pewnie dorosłe życie wyobraża sobie inaczej niż w domku z białym płotkiem i żółtym psem biegającym dookoła. Jednak poniekąd jest to cel większości z nas. Nie wiem czy odzieczyliśmy to w standardzie, czy jest to może związane naszym modelem społeczeństwa w jakim nas wychowano. W każdym bądź razie pozostaje nam jedynie wiara w swój patent na szczęście, bo na poważne zmiany w priorytetach z czasem może być już za późno.

Wspomniany wyżej dom, nawet z całą watahą psów, pozostaje pusty bez drugiego człowieka. Prędzej czy później brak bratniej duszy uderzy w każdego z nas. Dlatego warunkiem koniecznym całej transformacji z młokosa w mężczyznę jest kobieta. Nie dziewczyna lecz kobieta, która powinna razem z swoim chopem, nie chłopcem nieść na swoich brakach ciężar dorosłego życia.
Tutaj ważne jest aby obie osoby znajdowały się w tym samym momencie życia, czyli chciały tego samego, i najważniejsze, aby chciały to robić razem!
Wydaję się to proste i oczywiste, ale z autopsji i obserwacji wiem, że często właśnie te rozbieżności rodzą nierozwiązywalne problemy.
Wielu moich znajomych znajduje się tak jak ja na progu dojrzałego życia, i kiedy jedna połówka robi krok do przodu, a druga dalej chce cieszyć się wolnością, niechybnie prowadzi to do konfliktu. Przeciąganie na siłę “na drugą stronę” nie jest żadnym wyjściem. Jestem zdania, że każda zmiana, która nie nastąpi dobrowolnie spowoduje w człowieku poczucie odebrania mu wolności i wrzucenia go w sytuacje, której nie chciał i nie był na nią gotowy.

Pisząc powyższe słowa zamierzałem cały czas odnieś się do mojej aktualnej sytuacji. Nie wiem jak to wszystko będzie wyglądało w przyszłości, może mój optymizm zostanie brutalnie sprowadzony do parteru pod naporem nadchodzących problemów. W każdym bądź razie mój upgrade do wersji dorosłej wydaję się naturalny i przez to niewymuszony. Myślę, że moja kobieta jest na tym samym etapie (mam przynajmniej taką nadzieję :D), skłaniam się wręcz do stwierdzenia, że u nas jedno napędzało zmiany w drugim. W taki oto sposób po kilku miesiącach będziemy mieszkać razem. Decyzja błyskawiczna i dla wielu mogła by się wydawać pochopna, lecz ja nie wyobrażam sobie innej. Ona chyba też, tak to odbieram widząc jej zachowanie, a także  to co mówi i robi dla mnie.
Kiedyś napisała mi,że czuje się przy mnie babą. Ja przy niej jestem chopem i chyba o to się rozchodzi.

Do spłodzenia dzieci i posadzenia drzewa jeszcze dużo brakuje, ale dawno nie patrzałem z optymizmem na przyszłość tak jak teraz. Czas pokaże, może nie wytrzymamy ze sobą na 44m2 nawet miesiąca. Jednak nie napisałbym ani jednej linijki tego posta gdybym był złej myśli, a to już jest dowodem na ogromny progres.

W ten sposób po miesiącu pisania powstał jak do tej pory najpoważniejszy wpis. Napisać coś takiego okazało się nie lada wyzwaniem, a efekt końcowy zdaje się nie jest specjalnie powalający. Tony komentarzy się nie spodziewam, raczej traktuję to wszystko jako utrwalony zapis moich aktualnych przemyśleń i odczuć. Tego drugiego jest coraz więcej w moim życiu, czego zresztą odzwierciedleniem jest powyższy tekst. W końcu nie muszę niczego skrywać, wręcz przeciwnie, wydaje mi się, że znalazłem właściwego adresata moich emocji.


W oczekiwaniu na bajtlika Pixar Cloudy Party :D

niedziela, 27 stycznia 2013

Swobodnie


Pyrsk!

Kontynuując cykl: „zapoznaj się z moją korbą, a dowiesz się z kim masz do czynienia” ten post będzie poświęcony sztuce komiksu. Hate it or love it, uważam komiks za którąś z kolei muzę sztuki, choć wielu pewnie w tej kwestii się ze mną nie zgodzi.

Sam jestem dość kreskówkową postacią. Jak się okazuje po wypiciu odpowiedniej ilości rozcieńczonego spirytusu, ubrany w płaszcz, zamieniam się w superbohatera o zdolności krótkiego lecz efektownego lotu ponad przeszkodami. Jak do tej pory ta umiejętność uaktywniła się tylko raz i liczę na to, że więcej się to nie powtórzy. Ale dość o mnie.

Niewątpliwie komiks wywodzi się z dosyć przyziemnej i krótkiej formy przekazu umieszczanej na ostatnich stronach mniej lub bardziej poważnych periodyków. Całe szczęście ewoluował w stronę, która tak bardzo przypadła mi do gustu.
Pomijając całą rzeszę nerdów i geeków czekających na kolejny numer Green Lantern (czytaj: Zielonej Latryny), na rynku komiksowym znajduje się miejsce dla bardziej wymagających odbiorców, czekających na poważniejsze produkcje niż te z pod znaku Stana Lee. Może wypadłem w tym miejscu za bardzo hejtersko. Gdybym jako szczeniak nie połykał tonami opowieści o kolesiach biegających po dachach z majtkami naciągniętymi na spodnie, nie miałbym w przyszłości okazji raczyć się Neilem Gaimanem z jego przedwieczną ekipą. W każdym bądź razie scena komiksowa w dzisiejszych czasach jest ogromna i każdy znajdzie coś dla siebie.

Nie mógłbym zacząć inaczej niż od serii Osiedle Swoboda Michała "Śledzia" Śledzińskiego, która na naszym rynku urosła już do rangi kultowej. Ten post praktycznie mógłby być poświęcony tylko Osiedlu. Ba! bez niego by nie powstał.
Brygada: Dźwiedziu, Smutny, Szopa, Kundzio, Wiraż i Pazur
Na cześć chłopaków z OS nazwaliśmy swoje podwórko, a ja osobiście, czytając n-ty raz tą historię, czuję się jakbym miał do czynienia z moimi kumplami z blokowiska. Wydaje mi się również, że na innych osiedlach jest podobnie. Wracając do początku, OS było flagową historią równie kulowego magazynu komiksowego Produkt, wydawanego na początku naszego milenium, którego współzałożycielem był synek z Bydgoszczy, niejaki Śledziu. Na łamach Produktu ukazywały się również takie historie jak: WilqJeż Jerzy, Pokolenia czy Phantasmata (komiks rysowany śliną i papierosowym popiołem). Wszystko to, podane w swej luzackiej oprawie, przesiąkniętej smrodem papierosów, alkoholowym wyziewem i chmurami THC, tworzyło niepowtarzalny klimat czasów, które już nie wrócą i niech tak zostanie.



Co do samego Osiedla,  jest to historia grupy znajomych z postkomunistycznego blokowiska urodzonych, w latach 70-80, którym życie ciągle utrudniają błahe problemy tamtych czasów czyli: dresiarze, emeryci, brak kasy, alku, jointów, imprez, lasek ect. ect. ect. Dialogi w tym komiksie to mistrzostwo świata, opowiadane historie są epickie i niezwykle śmieszne. Gdy dodamy do tego jeszcze odrobinę psychodelii, wszystko składa się idealnie w obraz młodych ludzi mojego pokolenia, mających to szczęście urodzić się w czasach planowanego dobrobytu, a  dorastać już pod opieką niewidzialnej ręki wolnego rynku pana Balcerowicza.


Kilka lat po rozpadzie Produktu ukazała się mini seria OS w kolorze. Osiedlowe crime story  na styku środowiska mafijnego, kleru i władzy państwowej okazało się świeżym spojrzeniem na bohaterów. Ku mej uciesze, wzmocniony został wątek OPO (Osiedle Pod Ochroną), wprowadzono nowe postacie jak np Pan Wrona – radiowiec partyzant, skaczący na speedzie po dachach. Kolejna wyśmienita historia prosto z betonowych realiów, utrzymana w luzackim klimacie starego Osiedla w wersji black&white. Dla fanów absolutny must have.





Śledziu jest obecnie szanowaną postacią na polskim rynku komiksowym, specjalnie nie śledzę jego aktualnych poczynań, ale takie pozycje jak: Na szybko spisane są jak najbardziej godne uwagi.

Na drugim biegunie komiksowej sceny umieściłbym opowiadania utrzymane w zupełnie odmiennym klimacie. Lekkie historie z osiedlowych ławek ustępują tutaj bardziej dusznej i tajemniczej aurze tworzonej przez Neila Gaimana w cyklu pod tytułem Sandman. Naprawdę wyjątkowa seria, jednak niczego innego nie można było się spodziewać po autorze książek. W duecie z rysownikami tworzył on kolejne zeszyty o władcy snu Morfeuszu i jego pokręconej rodzie: Śmierci, Zniszczeniu, Przeznaczeniu, Porządaniu, Delirium i Rozpaczy.

From left: Death, Destiny, Dream, Destruction, Desire, Delirium, and Despair
Naprawdę wymagająca pozycja, dla mnie każdy tom wiązał się z kilkoma godzinami nocnego czytania ze spokojną muzyką płynącą w tle. Opisanie przeze mnie historii  skończyłoby się fiaskiem, mogę powiedzieć jedynie, że pełno w niej odniesień do mitologii, religii, jak i okultyzmu. Gaiman, jak na powieściopisarza przystało, wszystko ładnie przemyślał. Wraz z czytaniem wyłania się sprawna konstrukcja, na której zbudowana jest ta wielowątkowa opowieść, która z czasem wyjaśnia swoje, na pozór pozostawione czytelnikowi, niedopowiedzenia. Prawdziwa uczta dla fanów rysowanych opowieści, dodatkowo okraszona grafikami Dave'a McKeana. Kto nie czytał niech jak najszybciej to zmieni.



Scena si-fi w komiksowym świecie jest wyjątkowo mocna, najwidoczniej autorom ta forma przypadła do gustu. Dowodem może być powstanie takiego cuda jak Kasta Metabaronów Alejandro Jodorowskyego odpowiedzialnego za scenariusz i rysownika Juana Gimeneza.
Kasta Metabaronów to saga rodziny Castaków, prawdziwych badass najemników naznaczonych honorem i niezdrowymi ambicjami. Taka dynastia Clobych na kwasie, daleko w przyszłości, gdzie człowiek dosłownie traci głowę, lecz dla pewnej białogłowy wymienia swój cybernetyczny zamiennik na czerep poety. Należy dodać, iż w tym celu musi udać się na kraniec wszechświata. Istna rzeźnia na papierze, która pozostawiła mnie niejednokrotnie ze szczęką na podłodze - również gorąco polecam.



Jodorowsky jest klasycznym autorem, europejskiej sceny komiksowej, gdzie kolejne zeszyty powstają w duecie scenarzysta-rysownik. Polskim akcentem tego zjawiska jest tandem Jean Van Hamme-Rosiński, któremu zawdzięczamy klasyki jakimi niewątpliwie są Thorgal oraz Szninkiel. Do drugiej historii jest mi zdecydowanie bliżej. Dzięki Szninklowi poznałem realistyczną kreskę Rosińskiego tak charakterystyczną dla europejczyków. Wypadki chodzą po ludziach, nikt nie spodziewałby się, że znajdę tą pozycję na półkach biblioteki mojego technikum :D. W owych czasach tę historyjka, nasiąknięta lekką dozą erotyzmu i specyficznego podejścia do religii chrześcijańskiej, wyjątkowo przypadła mi do gustu. Poniżej przedstawiam trochę kadrów z tego małego dzieła sztuki (uwaga są cycki!).
In English :D

Do takiej wróżki bym się nawet przeszedł, trochę lepiej niż wróżenie z dłoni :D
Dla zmęczonych transcendentalnymi pytaniami znajdzie się oczywiście chwilka relaksu z mniej wymagającą lekturą. Dobre, przygodowe serie takie, jak Lanfeust w kosmosie czy Armada są w stanie wciągnąć człowieka na kilka godzin bez większego wysiłku. Cóż... wszystko zależy czy człowiekowi pasują motywy typu teleportacja, planety, podróże w czasie itp.  




Trzeba przyznać, że Francja komiksem stoi i większość tego typu historii, z tymi ambitniejszymi włącznie, pochodzi z kraju bagietką, winem i serem pachnącego. Nie da się ukryć, że europejska odsłona komiksu to jak najbardziej moja zajawka (choć od kilku lat komiks z powodzeniem zamieniłem na ksiązki).

Wiele rzeczy można by jeszcze napisać, o wielu aspektach pewnie nie wspomniałem lub wręcz pomyliłem. Jak zwykle starałem się napisać subiektywnie. Zrobił się z tego strasznie długi post. Aż boję się co urodzi się następne, wiem tylko, że będzie bolało. 

Z słuchawek słychać Hymn dla Konrada :P That's all folks! 

czwartek, 3 stycznia 2013

Oj tam, oj tam

Pyrsk!

Lokata terrorystka się zgodziła, zaczynamy fazę crash testów, zobaczymy jaki będzie wynik. Idąc dalej. .. nowy rok, nowe wyzwania, tabula rasa, carte blanche, jak kto lubi. Ważne abyśmy byli dobrej myśli, ale nie o tym chciałem pisać.

Na początek żargonowa anegdota.

- Kurwa! Jak ta droga jest przejebana, nie dam rady.
- Oj tam, oj tam, nie pierdol tylko właź.

I prawdopodobnie się udało, bo nic nie motywuje bardziej niż celnie rzucona obelga w komplecie z odrobiną otuchy. Wiem, co mówię, ponieważ bywałem po obu końcach liny.

Masakrowanie sobie palców na skalnych wypustkach, których niekiedy nie nazwałbym chwytami, to od dawna mój sport nr 1. Tak! Dzisiaj będziemy się wspinać!

Wspinanie jest sportem ekstremalnym zapoczątkowanym przez niespełna rozumu ludzi, którym adrenalina była tak samo potrzebna jak mi piwo w piątek wieczór. Dzisiaj, gdy ta dziedzina sportu jest już w skrystalizowanej formie, gotowej do podania każdemu chętnemu po nią sięgnąć, nie jest już tak niebezpieczna jak pierwotnie.
Ludzka nieodparta chęć do sprawdzania się i przekraczania granic swoich  możliwości spowodowała rozwój naszej cywilizacji, jak i postęp w eksploracji szczytów i zagłębień naszej planety. Zmierzam do niczego innego, jak do gości, którzy na przykład spoglądając na już kultowy nos El Capitan zapragnęli go zdobyć, i co najważniejsze w końcu im się to udało.


Troszku wspinania się znajdzie :D
Wielu zginęło, połamało się lub oszalało z ambicji. Chwała im za to, najwyraźniej niektórzy są w stanie poświęcić wszystko, tylko po to, by udowodnić sobie i wszystkim wokół, że granice są stawiane tylko przez nasze umysły.

Kategoryzacja odmian wspinania zajęłaby mi zbyt dużo czasu, a i tak z pewnością pominął wiele aspektów tej dziedziny. Podejście jest zawsze indywidualne, ograniczone jedynie wyobraźnią, hajsem, bądź ilością zakończeń naszego ciała.
Osobiście lubuję się we wspinaczce pod dwoma postaciami:

Uno, najlepiej 1.1 Fire (wybaczcie musiałem, tyle wspomnień). Wspinaczka na sztucznych trasach. Idealna dla początkujących jak i dla reszty śmiałków, w celu wzmocnienia się przed sezonem skałkowym. Wyposażona z reguły w część bulderową gdzie bez uszczerbku na zdrowiu, lecz za to na ambicji, można trenować najtrudniejsze ruchy wykorzystywane później outdoor.
Poniżej garstka zdjęć z wypadu na ściankę Fabryka Mocy w mych rodzinnych Gliwicach.





Due. Wspinaczka w naturalnej w skale.  Jak do tej pory były to wapienie Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Clue całego zamieszania: Prawdziwy test, prawdziwe wspinanie i co za tym idzie, prawdziwa satysfakcja z osiągnięć. Doznania iście orgazmiczne, ja mógłbym to robić całe życie.
Jedni się wspinają, drudzy robią grilla i piją piwo. Dla każdego coś się znajdzie wystarczy ruszyć dupsko sprzed monitora. Move your fat ludziska! Zdjęcia na zachętę.






Wyobraź sobie człeku, że to jest wielkie drzewo z górą w tle :D
Ostatni sezon letni spędziłem jeżdżąc po Polsce uruchamiając generatory, rozdzielnice albo... ciągnąc kable i malując szafki kablowe, dlatego z formą kiepskawo, ale całe szczęście mamy nowy rok i całą zimę na odbudowę siły i skilla, by w lecie uderzyć w skałki. Z pewnością znowu to będzie jura, lecz ilość tamtejszych dróg do pokonania wystarczy mi na jeszcze długo. Także do zobaczenia na skałach!

Na koniec w ramach mojej zajawki polecam kilka tematycznych filmów.





W tle słychać: http://www.youtube.com/watch?v=869w8fdKj9A

Jeśli oczekiwałeś od tego posta konkretnych informacji na temat arkanów tego sportu to popełniłeś błąd i nie powinieneś go czytać.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z kolekcji mej najlepszej funfeli Kamili Zet. Mam nadzieje, że mnie nie pozwie za prawa autorskie. Najwyżej postawię jej browara. 

sobota, 29 grudnia 2012

Najważniejsza rzecz w życiu terrorysty samobójcy?

... lokejszon, lokejszon, lokejszon.

Nie ogarniam, ale całe moje złoto oddaje Tobie, mam nadzieje, że nie okaże się tombakiem.
zatem...



I will call U.

sobota, 22 grudnia 2012

Sound from the desert

W tym poście tylko o stonersach. No może jedna mała wzmianka o nowym artyście na Heńku.
Ta da! http://opener.pl/pl/Artysci/ARCTIC-MONKEYS
Wydawałoby się, że ze stoner rockiem nie mają nic wspólnego, jednak jestem sneaky bastard i wiem, że Josh Homme z QOTSA produkował ich ostatnią płytę, także wzmianka o nich jest jak najbardziej na miejscu :D
Chopcy(sic!) z UK przypieczętowali moje uczestnictwo na festiwalu. Swego czasu słuchałem ich pierwszej płyty bez przerwy do tego stopnia, że gdy tylko widziałem na mojej liście "I bet You look good on the danceflor" dostawałem odruchów wymiotnych, padaczki, paniki bądź inny, fantastycznych stanów, dzięki którym człowiek przypomina sobie, że jest tylko zwykłym workiem flaków, stworzonym na podobieństwo "czegoś", czego nigdy nie zrozumiemy. Przynajmniej jest nam do tego daleko, ale o tym można by założyć osobnego bloga, więc wracajmy do tematu:

Stoner rock czy inaczej desert rock jest pochodną rock'n rolla. Klasyczny rock pod wpływem dużej ilości THC i klimatu amerykańskich pustkowi lat 90 ewoluował w stronę psychodelicznego brzmienia. Wyglądało to między innymi tak: Grupka młodzianów z niedużych miejscowości zafascynowanych muzyką lat 60 i 70, alkoholem i jaraniem skrętów, pod wpływem tychże wymienionych środków odurzających organizowała imprezy na środku pustyni, gdzie chłopaki po prostu grali swoją muzę. Tak pokrótce wygląda historia powstania formacji Kyuss, a oto właśnie ci panowie:


i właśnie tak grają:




Raczej grali, bo kapela w oryginalnym składnie już nie gra, nad czym zresztą szczególnie ubolewam. Odkryłem ich dzięki mojej innej pasji czyli komiksom, dokładniej rozchodzi się o Produkt Michała Śledzińskiego, dla którego w owych "produktywnych" czasach była to najlepsza grupa ever. Na komiksy pewnie też przyjdzie czas, tak samo jak na rysunek z drzewkiem mojego toku myślenia przy tworzeniu kolejnych postów. Tylko jeszcze trochę postów brakuje :D
Zaznaczam też, że nie jest to poważny blog o muzyce. Piszę z głowy, czyli z niczego, wspierając się googlem, dlatego liczę na wyrozumiałość.

BUMP! Wracamy do desert rocka. Elvisem tego gatunku (tylko, że rudym) jest wspomniany wcześniej Joshua Homme znajdujący się w prawym górnym rogu zdjęcia. Jest on łącznikiem Kyuss'a i Queens of the Stone Age, z kolei dla mnie najlepszej kapeli ever = ) Poniżej troszku muzy z pod znaku QOTSA.

BTW świetny klip z podtekstami.


Ostatni link z tym kawałkiem zagranym na żywo to mistrzostwo świata, polecam przeglądnąć cały koncert GONZO.  

Kyuss w moim przypadku często łączy stonerowe kapel i tak np. mamy pana o imieniu Brant Bjork pałkarza z Kyuss, który kawałek czasu grał solo, później w Brant Bjork & the Bros, miał także projekcik zwany Ché. Całkiem przyzwoite granie, in my humble opinion must have dla fanów gatunku.  Poniżej troszku muzy z pod znaku BB.




Dzięki Produktowi odkryłem również Yawning Man, który elegancko zapętla mojego posta, ponieważ nie kto inny jak Kyuss uważał Yawning Man za najlepszą kapele ever do tego stopnia, że sam ją coverował (jak to się pięknie wszystko ułożyło w całość :D). YM z swoim akustyczno-surowym graniem to przykład stonersów true to the core. Poniżej troszku muzy z pod znaku ziewających ludzików.






Zaiste jest to kosmiczny klimat. Dłuższe słuchanie może spowodować zjednoczenie się z jakimś niezdefiniowanym ciałem astralnym. I like it like this.

Oryginalną postacią desertowej sceny jest Nick Olivieri (znowu Kyuss), który został wyrzucony z QOTSA za destruktywny wpływ na zespół. Najwidoczniej chaotyczny charakter w połączeniu z dawkami alku i dragów mogących ubić słonia nie służył zespołowi, który sam nie zachowywał się jak Stróże Poranka, tylko jak na rockową kapele przystało.W każdym bądź razie Nick występuje teraz pod kozackim pseudonimem Rex Everything w swojej początkowej kapeli The Dwarves oraz jako on sam w Mondo Generator.Według mnie queensy za jego czasów grały najlepiej swój czysty i świeży stoner rock. Obecnie panowie wytracili trochę impetu, zobaczymy co pokażą na festiwalu. Mają przyjechać z nowym-starym bębniarzem ikoną rocka Davem Ghrolem, z którym nagrywają nowy materiał. Mam nadzieje (i jak dobrze sięgam pamięcią tak jest), że wywiało ich gdzieś do studia na środek pustyni, co spowoduje swoiste odrodzenie zespołu, jak zwykle... czas pokaże.

Jednym z efektów takiej pustynnej izolacji są albumy The Desert Sessions, w których po rozpadzie Kyuss i dwuletnim epizodzie w Screaming Trees w tworzyło się QOTSA równolegle z wczesnymi wersjami późniejszych utworów oraz artystów biorących udział w nagrywaniu pustynnych sesji. Oto próbka muzyki prosto z pustyni Mohave.






W ten niezorganizowany sposób kończę tego posta. Miało być o stoner rocku, okazało się bardziej o samych queensach. Presja open’era jest już wyczuwalna, choć za oknem zima dopiero nabiera rozpędu. Widzimy się na festiwalach! 

W tle leciały po kilkanaście sekund wszystkie klipy z tego posta, bo dodaje je już chyba trzeci dzień. Ogólnie płodzenie powyższego dzieła zajelo mi równy tydzień... ufff.

czwartek, 13 grudnia 2012

Face Fuck

Zaczęło się. Teraz już nie ma odwrotu, wypełznąłem z zakamarków wirtualnej rzeczywistości, jednoznacznie naradzając się w społeczności internetowej. Król jest nagi! Znaczy się... założyłem konto facebookowe.

Tak. Obiecałem co poniektórym, iż założę takowe konto i oto jest, nowiuśkie, nieskalane, dziewicze, czytaj wiejące pustką.
Jak zwykle czas pokaże co z tego wyniknie, jak założę farmę to proszę mnie zastrzelić i zakopać głęboko w moim osiedlowym lesie.

Z jednej strony mam  pozytywne odczucia związane ze skrawkiem domu noszonego zawsze przy dupie, znaczy się w moim "smart"phone. Z drugiej strony... zacząłem pisać tego posta chyba z godzinę temu i nie doszedłem nawet do sedna sprawy, ponieważ jak się okazuje klikanie zżera mnóstwo czasu i właśnie tego obawiam się najbardziej.

Teraz to po co w ogóle tu zaglądnąłem.
Wcześniej wspominany przeze mnie kawałek Yawing Man jest clue sprawy jeżeli rozchodzi się o stoner rock, bo o ten gatunku muzycznym mowa, ale o so choźźźiiii.....


Dokładniej: http://opener.pl/pl/Artysci/QUEENS-OF-THE-STONE-AGE
W taki sposób moje marzenie jest spełnione. Prawie, bo jeszcze muszę tam być, ale przy obecnym obrocie spraw powinno się udać.

Co do samego open'era, cóż, byłem raz klika lat temu i okazało się feeeeest spoko. Klimat, line-up, leczenie kaca na plaży. Wszystko to jest bezcenne, chociaż trąci myszką swym lansersko-hipsterskim klimatem, ale o to się też rozchodzi.
Z drugiej strony mamy http://www.wosp.org.pl/przystanek_woodstock czyli przez pewną malutką chwilę jedyne takie miejsce na Ziemi, gdzie wolny człowiek może upajać się swoim nieskrępowaniem, wszyscy wszystko mają w głębokim poważaniu, a dookoła napieprza muzyka grana przez przyzwoite i nieoczywiste kapele. Także gorąco polecam.

W taki oto sposób zabrakło mi czasu na stonersów, więcej o nich w następnym poście. Please stay tuned. We will be back soon.

W tle płynie: http://www.youtube.com/watch?v=c2iPNaALm4A o, którym też coś kiedyś napisze.